W osadzie Pałacowej, tuż przy ulicy Sienkiewicza i o krok od Sejmiku, stała wielka obora pełna krów. Niedaleko stąd była również piekarnia Gotowickiego i ciastkarnia. Na podwórka przychodzili wędrowni grajkowie, kolorowo ubrane Cyganki, a wodę do poszczególnych posesji dowoził wozi woda.
Z dwiema ulicami: Jagiellońską i Reymonta związane jest całe jej dotychczasowe życie. Choć położone blisko siebie, ulice te w czasie dzieciństwa regionalistki, pisarki ze Skierniewic bardzo się różniły. Pierwsza to ulica stara, jedna z najstarszych w Skierniewicach, druga bardziej przypominała wówczas wiejską drogę niż prawdziwą ulicę. Wiesława Maciejak, specjalnie dla Głosu, opowiedziała o mieście, które można dziś odnaleźć co najwyżej na starych fotografiach, w historiach spisanych rękom tych, którzy miasto ukochali. Oto historia miasta, którego już nie ma.
Jagiellońska! Tu się urodziłam i tu przeżyłam wczesną młodość. Zabudowana była w większości drewnianymi ruderami, wśród których wyróżniało się wyglądem kilka „porządnych kamienic".
Pośród tej skromnej zabudowy zdecydowanie górował okazały gmach Sejmiku Powiatowego, naprzeciw którego otoczony sporym ładny dom, prawie pałacyk, obecnie siedziba biur poselskich. Dalej był browar ukryty za szczelnym, wysokim płotem. Szeroka brama otwierana była dla wyjeżdżających wozem załadowanym bekami z piwem, cenionym ponoć przez piwoszy za dobrą jakość. Wielkie transportowe wozy ciągnęły potężne, wypasione na jęczmiennych wysłodkach konie. Zimą zwożono ogromne bryły lodu, wyrąbywane na rzece. Przechowywano je w przepastnych piwnicach browaru, latem rozwożono do restauracji, lodziarni i sklepów, gdzie używane były do utrzymywania niskich temperatur w czasie upalnych dni. Nie było przecież jeszcze lodówek.
Każda posesja tworzyła odrębną całość. Z ulicy wchodziło się przez bramę na podwórko, najczęściej niezbyt duży placyk otoczony wokół domami tzw. oficynami. Tylko na niektórych podwórkach było trochę zieleni. Większość wybrukowana była kocimi łbami, z których gdzieniegdzie sterczały kępki trawy.
Można też było kupić wodę od woziwody, który beczkowozem zaprzężonym w konie podjeżdżał pod samą bramę i dzwonił specjalnym żelastwem, by zasygnalizować swój przyjazd. Na ten dźwięk wszyscy biegli z wiaderkami, a woziwoda za parę groszy napełniał je wodą.
Brudna woda wylewana była najczęściej wprost do rynsztoka biegnącego wzdłuż całego podwórka, aż do ulicy, a dalej - myślę, że do rzeki. Bardzo to było przykre dla nosów, szczególnie latem. Ponury obraz podwórek dopełniały ubikacje usytuowane zazwyczaj w najdalszym zakątku, a także okropne śmietniki. A mimo to, gdy tylko przychodziły pierwsze cieple dni, mieszkańcy chętnie wylegali na podwórka i spędzali tu sporo wolnego czasu. Toczyło się ożywione życie towarzyskie. Gospodynie prały szyły i dziergały na drutach. Mężczyźni grali w karty, rozmawiali, a dzieciaki których w żadnym z podwórek nie brakowało, bawiły się w różne dziecięce zabawy m.in. w „chowanego”. Zabawie sprzyjało mnóstwo zakamarków i rozmaitych przybudówek, umożliwiających skuteczne ukrycie się przed szukającym. Z otwartych wreszcie po długiej zimie okien dochodziła muzyka z popularnych wtedy tzw. głośników. To było rządzenie umożliwiające odbieranie wyłącznie jednego ogólnopolskiego programu, przekazywanego przez radiowęzeł znajdujący się na poczcie. Radia były raczej rzadkością, Z uwagi na wysoką cenę mogli je kupić jedynie nieliczni.
Właścicielem domu, w którym mieszkałam, czyli jak to się wtedy mówiło „gospodarzem” był Żyd o egzotycznym nazwisku Flekier Majer. Pamiętam doskonale, jak raz w miesiącu odwiedzał lokatorów, by zebrać czynsz.
Wyjechał z Polski przed 1958 r., a dom z którego niewiele obecnie zostało, kupiło od niego młode polskie małżeństwo. Na podwórkach czasem było miło i wesoło, a czasem wybuchały nieporozumienia i kłótnie. Życie w warunkach takiego zagęszczenia wcale nie było łatwe. Jednak w przypadku jakichkolwiek zagrożenia wszyscy sąsiedzi stawali murem i solidarnie sobie pomagali. Wszyscy dorośli mieli oko na dzieciaki własne i cudze. Dawało to dzieciom poczucie bezpieczeństwa.
Podwórka pełne były różnych zwierząt. Były konie, które całe dnie pracowały ciężko ciągnąc wozy transportowe, załadowane węglem lub innym towarem. W chlewikach kwiczały świnki, hodowane przez zaradne gosposie. Były kozy, króliki, kury, psy, koty, no i oczywiście nie było podwórka bez gołębi. Srebrniaki, krymki, garłacze i Bóg wie jakie jeszcze, krążyły całymi stadami nad ulicą, połyskując pięknie w słonecznym blasku. Właściciele pogwizdywali, wymachiwali długimi tykami, przynęcali obce okazy pszenicą. Był to cały tajemny rytuał, uprawiany zresztą wyłącznie przez mężczyzn. Pochwycenie obcego gołębia było nie lada wyczynem, którym chlubiono się niczym zdobyciem trofeum myśliwskiego.
Starsi mieszkańcy Jagiellońskiej, podobnie zresztą jak i innych ulic, siadywali bardzo chętnie na ulicy, obok własnej bramy. Był to świetny punkt obserwacyjny. Każdego przechodnia śledziły czujne oczy, a gdy już zniknął za zakrętem, komentarzom i uwagom nie było końca. Młodzież bardzo nie lubiła tego zwyczaju. Na szczęście jesienne chłody kończyły te praktyki i ulica robiła się pusta. Jednak ta pustka nie była dla mnie zbyt przyjemna, gdy przychodziła pora pójścia po mleko. W Osadzie Pałacowej tuż przy ulicy Sienkiewicza o krok od Sejmiku, stała wielka obora pełna krów, gdzie codziennie około godziny 19 kupowałam świeże, ciepłe jeszcze mleko. Kiedy przychodziła późna jesień, a potem zima, ciemną wyludnioną ulicę oświetlało kilka zaledwie latarni rzucających nikłe chybotliwe światło. Latarnie kołysały się i wydawały jękliwe odgłosy przy każdym powiewie. Moje kilkuletnie serce biło jak szalone. A najgorzej było przy Sejmiku. Moja babcia opowiadała, jak to na początku lat dwudziestych w wykopie pod mający powstać Sejmik znaleziono ludzie szczątki. Dziecięca wybujała wyobraźnia podsuwała mi myśli, że w oknach mijanych suteren zobaczę za chwilę świecące zimnym blaskiem czaszki i piszczele. Biegłam, jak mogłam najszybciej, by minąć to okropne miejsce, na czym nieraz ucierpiało niesione przeze mnie mleko.
Było wówczas na mojej ulicy kilka sklepów, a właściwie sklepików spożywczych. U Dacko, u panny Sabiny, u Zdziecha, trochę dalej tzw. spółdzielnia, gdzie sprzedawały dwie przemiłe panie, z których jedna, pani Zosia była szczególnie miłą i lubianą sprzedawczynią. Na zakręcie do ulicy Mszczonowskiej ( tu mniej więcej znajduje się przystanek autobusowy) była piekarnia Gotowickiego, gdzie można było kupić świeżo upieczony pyszny, pachnący chleb. Pieczywo z tej piekarni rozwożone było do sklepów specjalnym, konnym furgonem przez poczciwego niemowę, ubranego latem i zimą w umączony stary wojskowy mundur. Dzieciaki wołały za nim „ Epe, Epe”, przedrzeźniając jedyny wydawany przez niego dźwięki.
Był wszakże jeden dzień w roku, kiedy moja ulica zmieniała się nie do poznania. Nie widać było brzydoty starych ruder, które tego dnia od świtu ludzie maili zielonymi gałęziami. Wszędzie było czysto, chodniki i jezdnię wysypywano żółciutkim piaskiem, malowano białą farbą krawężniki. Rozrzucano świeżo ścięty tatarak, którego zapach unosił się nad całą ulicą. To było Boże Ciało! Dzieciaki ze zwartych końcówek tataraku umiały robić piszczałki i zewsząd słychać było cieniutkie popiskiwanie.
Mieszkańcy upiększali ustawiane przy każdej bramie ołtarzyki obrazami, figurkami i kwiatami. Każdy przynosił, co miał najpiękniejszego, a to obrus, a to serwetę, a to wazon, chcąc przyozdobić ołtarz przy swojej bramie. Procesja przechodziła od Kościoła przez Rynek, Jagiellońską, wokół Sejmiku, potem Prymasowską i Senatorską do Kościoła. Dzwonki, kadzidła, sypane przez małe dziewuszki płatki kwiatów, odświętny tłum i strojna, świąteczna ulica stwarzały wyjątkowe przeżycie, niepowtarzalny, wzniosły nastrój.
Minęły lata, prawie pół wieku. Bardzo wiele zmieniło się na mojej ulicy. Czas sprawił, że walące się domy zaczęły się całkiem rozsypywać i trzeba je było rozebrać. Już tylko na starych fotografiach w Towarzystwie Przyjaciół Skierniewic można zobaczyć, jak kiedyś ta ulica wyglądała. Wybudowano kilka nowych okazałych budynków, jezdnię pokryto gładkim asfaltem, nie ma cuchnących rynsztoków, ale wciąż, choć przykro mi to mówić, nie jest to zbyt atrakcyjna ulica.
A moja druga ulica ? To zupełnie inna opowieść.
Wiesława Maciejak
Jak oceniasz ten artykuł?
Głosów: 9
11Komentarze
Portal eglos.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść wpisu. Wpisy niezwiązane z tematem, wulgarne, obraźliwe lub naruszające prawo będą usuwane. Zapraszamy zainteresowanych do merytorycznej dyskusji na powyższy temat.
Do dziś, mimo, że wiele się wydarzyło od tamtej pory, podtrzymuję przyjaźń dziecięcą z koleżanką, która przychodziła do babci mieszkającej na wprost nas... przy Jagiellońskiej 16
Na stawie zimą było bardzo radośnie, nawet kilkanaście osób na nim jeździło. Ja nie zdążyłam na nim jeździć bo nie wiadomo z jakiego powodu chyba zabroniono tego. Miałam łyżwy figurówki po starszej siostrze, która jeździła na Torwarze, w szkółce i te z których wyrosła dostawałam ja. Tato mnie uczył mnie jeździć na zamarzniętej jezdni Jagiellonskiej, którą wówczas w popołudnia zwykle nic nie jeżdziło. Z przyjemnością wspominam państwo Bartczaków, pan był szewcem, pani sprzedawała barszcz biały, który kupowałam za złotówkę na zalewajkę, ktorą babcia, mama gotowała. Panstwo Bartczakowie byli rodzicami dyrektora szkoły nr 4 w Skierniewicach, pana Kajetana Bartczaka, wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, zastępczynią była pani Sobolewska, prywatnie moja ciotka. Od strony bloku w którym był Pewex często latem zatrzymywała się karuzela, którą włączno po południu. Na Jagiellońskiej rosły, nadal rosną morwy, wtedy można było je jeść, nie były zatrute spalinami. Było bardzo, bardzo miło
Do/z browaru wozy konne woziły/wywoziły jakieś produkty, "cieknące zboże" Rozchodził się z niego na okolicę specyficzny zapach. Potem, za kilka lat chodziłam do browaru z syfonem po wodę sodową. Wujek miał dwa syfony, czego zazdrościłam, bo u wujostwa woda stała na stole, i była. U nas po przyniesieniu woda z syfonu natychmiast "znikała" Mieliśmy niestety jeden syfon, i to chyba darowany, bo raczej był w sprzedaży produktem deficytowym. Tuż koło browaru był sklepik spożywczy a w nim pastylki miętowe w czekoladzie, które i dziś można kupić. Musiałam zwykle ze dwa dni do nich tęsknić, bo były dużo droższe niż lizak kogutek, ale ostatecznie raz, dwa razy w tygodniu mogłam te pastylki sobie kupić. Koło browaru, tu gdzie Kinoteatr był sad z kosztelami. Dzieci z okolicy latem rozkładały koc a na posiłek zbierały jabłka, czasami z drzew. Staw, który sasiadował z browarem zimą był slizgawką, nawet gdy mocno mróz scisnął jeździli po nim na łyżwach przypinanych paskami do butów.
Sąsiadki. Siadały przed bramą od strony podwórka. Rozmawiały o mężach, którzy nie wrócili z wojny... Wiem, że właśnie o tym rozmawiały, ponieważ w moim domu też o tym rozmawiali. Rozróżniałam określenia, pojedyncze słowa... Sąsiadka Grzegorczykowa, która była osobą godną zaufania i mama powierzała jej czasami pilnowanie nas na podwórku miała towarzystwo innych sąsiadek z posesji obok, z którymi rozmawiała przez płot zrobiony ze starych dwóch desek, a przez który ja przeskakiwałam, żeby po kryjomu zjeść malinki, które inna sąsiadka miała w miniaturowym ogródku pod oknem. Na sąsiedniej posesji stał stary, przedwojenny, osobowy samochód, w którym starsze dzieci nie wiem skąd, bo w naszym podwórku takich nie było, bawiły się, ktoś nocą wyrywał z niego części więc po jakimś czasie została karoseria, zepchnięto go dalej i już nie było fajnej zabawy.
W letni dzień, w upał bawiłyśmy się z sąsiadką, jej rodzice byli właścicielami kamienicy, która była w podwórku, bawiłyśmy się w dom. Ja miałam profesjonalną, zabawkową kuchnię z fajerkami, garnkami a ona miała świetne pomysły. Tak więc dzięki niej miałyśmy "co do garnków wrzucić" bo nauczyła mnie skrobać zmurszałą cegłę z muru, który oddzielał posesje i gotować kakao. Nauczyła mnie rozpoznawać rumianek, który rósł na podwórku i przygotowywać z niego lemoniadę. Gdy nam się to znudziło zapraszała mnie do ogrodu, który dotykał Reymonta. W płocie była dziura i dzięki niej świetne stanowisko obserwacyjne budowy bloków. Na zmianę spoglądałyśmy przez dziurę po sęku w desce. Jej rodzice częstowali mnie świeżymi ogórkami z ogródka, co musiałam ukrywać przed mamą, babcią żeby nie mówiły gospodarzom, żeby mnie nie częstowali, bo może boleć mnie brzuch. Sama wymyśliłam tę tajemnicę i nawet starałam się stwarzać okoliczności, żeby rodzice koleżanki z moimi nie rozmawiali bo się wyda. Miło było.
Mama też robiła pranie w pralni społemowskiej. Była tam pralka mechaniczna, balie, wiadra, woda i możliwość jej grzania. Dużo pań z Jagiellońskiej do niej chodziło bo wiem, pamiętam, mama mnie zabierała, że była kolejka, panie umawiały się na godziny, na dni kiedy mogły prać. U nas nie było wielkiego kłopotu z wodą, ponieważ okna mieszkania wychodziły na pompę uliczną. Jak przez mgłę pamiętam wylewanie asfaltu na ulicy i potworny, nie do zniesienia łomot traktora. Tak wielki łomot, że przyprawiał mnie o mdłości. Niestety, nigdzie przed tym hukiem nie można było się schronić, w całym mieście było go słychać.
Podwórko posesji w której mieszkaliśmy było wybrukowane "kocimi łbami". Zawsze kojarzy mi się ono z upalną pogodą. Tato sprzedał swój rower, na którym uprawiał amatorsko kolarstwo, rower był na szytkach, drogi, i kupił mnie. Najpierw prowadzał mnie na kiju, potem nakazano mi jeździć samej, na bocznych kółkach. Kółka miały za krótkie osie i z tego powodu bujałam się na rowerze na boki. Szybko postanowiłam, że należy je odkręcić a ja nauczę się jeździć. Wybrałam miejsce, wzdłuż rynsztoka bo była to gładka ścieżka. Pamiętam, bo w pierwsze jazdy zaliczyłam potężne wywrotki a z ich powodu strupy na całych kolanach, na obydwu kolanach. Nauczyłam się oczywiście jeździć. Rynsztok w naszym podwórku był czysty. Gospodarz zwracał uwagę, żeby do niego nic nie wylewać, tylko bezpośrednio wodę z mycia wlewać do spływu, do studzienki koło pompy. Sąsiadki mamy robiły pranie w pobliskiej pralni, która mieściła się tu, gdzie jest teraz Łamaniec.
Mieszkałam we wczesnym dzieciństwie przy Jagiellońskiej, przy Jagiellońskiej 16. Niżej, dwa posty są wspomnieniem tych lat. Zupełnie inaczej niż śp. p Maciejak odbierałam otoczenie. Czasami chodziłam z małą, bo sama byłam mała, bańką/kanką po mleko do sklepu, który znajdował się niemal na wprost obecnej Prymasowskiej. Chętnie chodziłam, ponieważ było to dla mnie zawsze nowe doświadczenie. W drodze do sklepu myślałam jak się zachować, żeby sklepowa mnie zobaczyła, po drugie myślałam jak stanąć w kolejce, żeby mnie nie lekceważono, żebym miała status klientki. Z powrotem musiałam uważać, żeby nie wylać tego pół litra mleka z litrowej bańki, bo bardzo przy każdym kroku się w niej poruszało. Całą drogę do sklepu myślałam o najważniejszym: żeby były lizaki kogutki, którego mogłam kupić sobie z nagrodę za dobrze zrobiony zakup.
cd. Do dobrodziejstw lokalowych należała też pompa uliczna, która znajdowała się na wprost okien ale niestety zimą kilka razy zamarzła. Było to jedno z najlepszych mieszkań w mieście przed wojną "typu rzemieślniczego", budowane pod wynajem dla rzemieślników. Na wprost ciotka-babcia miała kamienicę, piętrową i ona była cieplejsza niż to mieszkanie dokąd się przeprowadziliśmy, ponieważ stała między innymi dwiema kamienicami, ale miała lokatorów. Wszędzie wówczas byli lokatorzy, a właściciel niewiele miał w tym temacie do powiedzenia. Mama nie chciała mieszkać w starym domu, potrzebowała miejsca do pracy, którą zwykle przynosiła z biura. Długo się starała o nowe, ale i tak starego nie oddała, tylko zamieszkał w nim powtórnie wujek z żoną, gdy tylko dowiedział się, że możemy się wyprowadzić. On też lubił to mieszkanie. Z dużym sentymentem wspominam ten stary, baśniowy, drewniany dom, który w pokoju zamiast pieca miał piecyk, kozę, do ogrzania, w którym płonęło pachnące drzewo.
W latach '60-tych były zimy na fest, ponad 20'C mrozu, i śnieg do pół łydki. Mnie więc ogólnie mróz nie przerażał ale ploty ludzie rozpuścili o końcu świata, o mrozie ponad 100"C, i to budziło grozę. Rodzice mówili, że dobrze że nie wieje bo wtedy byłoby nie do wytrzymania, poumieralibyśmy z zimna w domach. We wczesnym dzieciństwie mieszkałam w mieszkaniu przedwojennym po dziadkach, które było w drewnianym domu, też w centrum miasta, małą ulicę dalej, dwieście metrów dalej. Była w nim kuchnia, i gdy się w niej napaliło to było wszędzie ciepło, już tylko od tej kuchni kaflowej bo taka kuchnia grzała jak piec. Mieszkanie miało zakładane dodatkowe okno i okiennice na zewnątrz. Wejście było z bramy, która nie tylko zimą ale i na noce była zamykana wielkimi, drewnianymi drzwiami, z niezwykłą, bardzo starą klamką i od środka miały jeszcze antabę do blokowania wejścia przed nieproszonymi. Dlatego i od drzwi wejściowych do mieszkania nie wiało. Było to naprawdę ciepłe mieszkanie. Do dobrodzi
Historia dokładnie opisana . Tak w istocie także to zapamiętałem. Szkoda, że zdjęć z tamtych czasów jest tak mało. Woziwoda, który beczkowozem zaprzężonym w konia woził wodę brał od kilkunastu groszy za wiadro. Ludzie z całej ulicy z pośpiechem ustawiali się w kolejce z naczyniami o różnej pojemności. Pranie, które wymagało dużo wody to była bardzo ciężka praca. Wodę dźwigały głownie kilkunastoletnie dzieci. Turkot żelaznych kół po kocich łbach wozów konnych niósł się daleko. Na ulicach zalegały końskie odchody co jakiś czas sprzątane przez sprzątaczy z miotłami. Na święto 1 Maja krawężniki ulic bielone były wapnem.